wtorek, 16 września 2014

ROZDZIAŁ 4

         Następnego ranka, obudziłam się wcześniej, nawet przed samym Jake’m i postanowiłam zrobić mu śniadanie, jak obiecałam. Mój umysł nadal pływał w snach, więc ledwie przytomna poczłapałam do kuchni. Wyjęłam mleko z lodówki i upiłam kilka łyków, aby się rozbudzić, a następnie zaczęłam robić kanapki oraz kawę.
         - Uhh, cześć. – Jake usiadł niewyspany na stołku przy blacie kuchennym. Podsunęłam kawę i nic nie mówiąc, zaczął ją sączyć.
         - O 7 jedziesz po Sarę? – odpowiedział kiwnięciem głowy. – Co wy właściwie będziecie tam robić? Tak nagle wyskoczyłeś z tą propozycją. Skąd ci się to wzięło?
         - Kobieto, przestań gadać, widzisz, że ledwo żyje. – jęknął Jake, osuwając głowę na blat.
         - Próbuję cię rozbudzić! – poklepałam go po policzku.
         - Przestań! – machnął ręką, żeby mnie odpędzić od siebie. Dopił kawę i poszedł się przebrać w normalne ciuchy. Wrócił całkowicie rozbudzony. – Sara już czeka, muszę lecieć.
         - Ale ja zrobiłam kanapki!
         - To zjesz je na śniadanie przed szkołą. – uśmiechnął się złośliwie. – No chodź tu siostra. – przytulił mnie mocno po czym wziął walizkę i po raz ostatni na mnie spojrzał.
         - Będę dzwonić! – oznajmiłam. – Codziennie.
         - To brzmi jak groźba. – zachichotał. – Na razie.
         Po tych słowach wyszedł, więc zamknęłam za nim drzwi i wróciłam do kuchni. Dokończyłam jeść śniadanie w samotności, już nawet muzyka mi nie pomagała. W mieszkaniu było tak pusto i cicho bez niego. Położyłam się na łóżku, gdyż miałam jeszcze około dziesięciu minut do wyjścia. Wpatrując się w sufit, myślałam o różnych sprawach.
         Dlaczego jestem taka samotna? Dlaczego ludzie mnie nie lubią, co jest ze mną nie tak? Nie chcę być ciągle sama, nie chcę. Dlaczego nikt nie słyszy mojego krzyku? Czasami nie potrzeba ust, żeby krzyczeć. Jake znalazł dziewczynę, która go pokochała mimo reputacji i tego kim jesteśmy, więc czemu ja nie mogę? Jaki jest sens mojego życia? Codziennie robię to samo, wstaję z łóżka, idę do szkoły gdzie wszyscy mnie nienawidzą, wracam do domu żeby się wypłakać, idę do studia i spać. I tak ciągle i ciągle. Jaki w tym sens?
         Skuliłam się w kulkę i zaczęłam płakać. Nie mogłam przestać, cała się trzęsłam, a moje ramiona zrobiły się sine. Podeszłam do lustra i kiedy się do niego zbliżyłam, zauważyłam, że przez łzy moje oczy pojaśniały, były jeszcze bardziej niebieskie – czyste.

         Spóźniłam się na pierwszą lekcję, przez co zwróciłam na siebie uwagę, jednak nie celowo. Musiałam usiąść w pierwszej ławce, tuż przed biurkiem nauczyciela, gdyż tylko ta została wolna. Chcąc, nie chcąc musiałam skupić się na tym, co mówił.
         - Wszystko w porządku Valerie? – drgnęłam, kiedy powiedział moje imię. Podniosłam wzrok na niego. Przypatrywał mi się uważnie, niemal z troską. Pokiwałam głową, lekko przestraszona, gdyż nigdy nie zwracał na mnie uwagi. Zawsze byłam niewidzialna dla nauczycieli. – To idziemy dalej.
         Czułam, że pan Berkins dosyć często na mnie zerkał, jakby chciał się upewnić, czy mówiłam prawdę. Nawet jak wychodziłam, posłał mi lekki uśmiech. Inni uczniowie również byli zdziwieni i spoglądali na mnie podejrzliwie. Starałam się to ignorować, po czym wyszłam na korytarz. Jakież było moje zdziwienie, gdy zobaczyłam Justina kroczącego przez przedsionek, a wszystkie pary oczu skierowane były na niego.
         Domyślałam się, że tak mogło być na początku, bo w końcu rzadko kto, przenosił się do naszej szkoły. Zwłaszcza ktoś taki jak on, który wzbudzał poruszenie wśród płci pięknej. Jedna z nich – Allison wybiła się z tłumu i „przypadkiem” wpadła mu w ramiona.
         - Oh, przepraszam. – wyczytałam z jej ust. – Potknęłam się. – wykonała jakiś tik z oczami, po czym przerzuciła pasmo długich, kasztanowych włosów przez ramię. – Jestem Allison.
         - Justin. – przedstawił się. – Oprowadzisz mnie?
         - Jasne! – pisnęła zadowolona, po czym chwyciła go za łokieć i zwycięskim krokiem szła przed siebie.
         Ja stałam nieruchomo, przyglądając się tej sytuacji. Następną lekcję miałam wf, a sala gimnastyczna była tuż za plecami Biebera i Allison. Przerwa trwała zaledwie pięć minut, a to zbyt mało czasu na przebranie się, więc chcąc, nie chcąc musiałam iść w ich kierunku. Spuściłam głowę, aby wtopić się w tłum. W pewnym momencie usłyszałam:
         - O, Valerie. Cześć. – podniosłam wzrok na niego. Dlaczego nie zdziwiło mnie to, że się uśmiechał? Puścił mi oczko, a Allison wyglądała, jakby ktoś ją rozjechał, co mnie szczerze rozbawiło, aż się uśmiechnęłam lekko.
         - To ty ją znasz? – spytała niechętnie, patrząc na mnie z dystansem.
         - Pewnie. – odpowiedział lekko. – To moja przyjaciółka. – wybałuszyłam oczy na te słowa. Zanim się zorientowałam, Justin puścił szatynkę i podszedł do mnie, po czym cmoknął ustami gdzieś między czołem a włosami. – Widzimy się potem. – poklepał mnie po ramieniu, po czym chwycił z powrotem Allison i odeszli.
W tym momencie, wszyscy się na mnie gapili, ale nie tak jak zawsze, znienawidzonym, obrzydzonym wzrokiem, tylko bardziej zszokowanym. Niemal słyszałam ich myśli „Jak ktoś taki jak Justin zadaje się z kimś takim jak ona, czyli ja”. Zadowolona z ich zdumienia, ruszyłam pewnym krokiem ku Sali gimnastycznej, korzystając z tego, w jakim stanie się znaleźli. Nie rozumiałam dlaczego Justin to zrobił, ale byłam w pewnym sensie mu wdzięczna za to. Jednak nie mogłam zapomnieć o tym, że przejął moje zajęcia, więc nic się nie zmieni. Nie może.
Przebrałam się w łazience, gdyż nie chciałam pokazywać swoich blizn i aby dziewczyny nie oceniały mojego ciała, jak się przebierałam. To zawsze mnie krępowało, bo wiem, że nie byłam idealna. Jako pierwsza wyszłam na stadion, może dlatego iż nie miałam z kim gadać, a reszta zawsze się spóźniała właśnie przez gadanie ze sobą. Ja niestety/na szczęście nie miałam tego problemu.
- To ostatni raz kiedy się spóźniacie! – podniosła głos trenerka. – Dzisiaj będziecie biegać na czas. – dziewczyny odpowiedziały jej jęczeniem i wspólnym biadoleniem. – Tratata, nie obchodzi mnie co o tym myślicie. To się będzie zaliczać do waszej oceny końcowej, nieważne jaki będziecie miały czas, wszystkie muszą biegać. Można poprawić tą ocenę, ale dopiero pod koniec semestru. Teraz się rozgrzewajcie i pobiegajcie parę kółek.
Trenerka usiadła na trybunach z dziennikiem i zaczęła coś w nim pisać. Dziewczyny stanęły w kółku, zaczynając narzekać na kobietę. Nic, nigdy im nie pasowało, gdyż żadnej się nie chciało nigdy ćwiczyć. Ja natomiast rozciągałam się z boku, ignorując spojrzenia, rzucane ku mnie. Po dziesięciu minutach rozgrzewki, zaczęłam truchtać wokół stadionu.
- Okej, dziewczęta. Miałyście czas na poćwiczenie, teraz wszystkie bieg na 1000 metrów. Ustawić się po siedem na każdym pasie.
- Ale proszę pani! – próbowała protestować jedna z nich.
- Nie ma żadnego „ale”. Na mój znak. White biegniesz w ostatniej turze, pozwól teraz innym. – rzuciła do mnie, kiedy próbowałam wejść na ostatni tor.
- Oh, jasne. – mruknęłam i podążyłam do ławki.
- To nic złego. – odwróciła się do mnie. – Chcę coś sprawdzić.
Pokiwałam głową i cierpliwie czekałam na swoją kolej. Widziałam, jak dziewczyny niechętnie biegają, część sobie olewała i biegła truchtem, po drodze rozmawiając. Niektóre po bieganiu siedziały spocone na trybunach, śmiejąc się nawzajem z siebie. Zazdrościłam im. Też chciałam zawsze mieć taką przyjaciółkę, jednak nie było mi to widać dane. Jestem skazana na samotność.
- Benson, Gringe, Dashwood, Corell, White, Twigh, Williams! – wyczytała kolejne nazwiska, w tym moje, więc od razu podniosłam się.
Jak zwykle dziewczyny zajęły najlepsze miejsca, ja miałam to najdalsze, ale nie przejmowałam się tym. Po usłyszeniu gwizdka ruszyłam spokojnie, lecz niezbyt wolno, ale szybko też nie, gdyż oszczędzałam siły na końcówkę, gdzie zamierzałam przyśpieszyć.
- I co? Na co ci było to bieganie wcześniej? – zaśmiała się złośliwie do mnie Wendy Benson, która była pierwsza z naszej grupy. Biegła najszybciej jak mogła, ale widziałam, że już była zmęczona i brakowało jej sił. – I tak będziesz ostatnia! – reszta jej zawtórowała, jednak to wcale mnie nie zniechęciło, a wręcz odwrotnie. Przyśpieszyłam, wyprzedzając po kolei dziewczyny, aż dotarłam do Wendy. Mina jej zrzedła, kiedy mnie zauważyła obok siebie.
- Ostatnie okrążenie! – krzyknęła trenerka.
Przyśpieszyłam na maksa, Wendy to zauważyła i zaczęła panikować. Wtedy poczułam, że tracę grunt pod nogami, lądując na ziemi. Zapiekło jak cholera, kiedy zderzyłam się z ziemią. Inne dziewczyny nawet się tym nie przejęły, tylko mnie przeskoczyły. Jęknęłam i spróbowałam o własnych siłach wstać, ale ponownie upadłam. Zaczęło mi się kręcić w głowie i straciłam orientację, gdzie jest góra a gdzie dół.
- White! – usłyszałam krzyk kobiety. – Ej ty! Pomóż mi ją wziąć.
Nie wiedziałam do kogo wołała, ale po chwili poczułam, że próbują mnie podnieść. Moje ciało było takie ciężkie, niemal bezwładne. Ostatkami sił uniosła rękę, aby móc ścisnąć ją na czyimś, bardzo umięśnionym ramieniu. Druga ręka owinęła mnie w pasie.
- Już idziemy White, spokojnie. Zaraz będziesz u pielęgniarki.
Trenerka mówiła do mnie cały czas, przez całą drogę. Nie wiedziałam, kto inny mnie niesie, gdyż nie miałam siły odwracać głowy. Dopiero gdy się położyłam na kozetce, zobaczyłam Justina. Uśmiechał się.
- Nie masz szczęścia w bieganiu. – powiedział.
- Co ty tam.. do cholery… robiłeś..? – wykrztusiłam z siebie.
- Musiałem zanieść jakieś papiery do trenera. – wzruszył ramionami.
- Nie licz na nic, przyjdę dzisiaj na zajęcia. – syknęłam.
- No cóż, kłóciłbym się. Chyba nie widziałaś swoich ran na nogach. – puścił to cholerne oczko i wstał. – Zajęcia są dzisiaj moje White. – znowu cmoknął moje czoło.
- Dupek! – krzyknęłam za nim, a on kiedy wychodził śmiał się.
Zaraz potem pożałowałam tego, ponieważ głowa mnie potwornie rozbolała i jęknęłam głośno.
- Już, już, zaraz się tobą zajmiemy. – powiedziała pielęgniarka.
Dała mi zimny okład na czoło, po czym zajęła się moimi ranami. Obandażowała mi nogę, aby rana się porządnie zagoiła a łokcie zakleiła plastrami. Kiedy poczułam się na tyle, żebym mogła wstać, wzięłam tabletki przeciwbólowe. Było mi już coraz lepiej, ale musiałam wrócić do szatni, aby się przebrać przez co spóźniłam się na następną lekcję.
Droga ze szkoły do domu zajęłaby mi znacznie dłużej piechotą, zwłaszcza przez moje nogi. Jedynym plusem tego wszystkiego było to, iż Wendy poszła do dyrektora i jest zawieszona na jakieś dwa tygodnie, plus musi zdawać z całego wf-u. Trenerka była oburzona jej zachowaniem, bowiem przez całe 30 lat, kiedy uczyła w tej szkole, nigdy nie zdarzyło się jej coś takiego wśród uczniów.
Usiadłam na przystanku w oczekiwaniu na autobus, który miał przyjechać za jakieś dwadzieścia minut. Jednak czekałam znacznie krócej, gdyż stanął tuż przede mną wielki, srebrny jeep. Gdy szyba się odsunęła zobaczyłam…
- Dan. – zdziwiłam się. – Miałam do ciebie przyjść jak wezmę rzeczy z domu.
- Wsiadaj, podwiozę cię. Słyszałem o twoim wypadku podczas biegania. – no nie wątpię, musiał to zrobić. - Zostaniesz dzisiaj w domu, póki rany się trochę nie zagoją.
- Nie! – zaprzeczyłam gwałtownie. – Nie ma mowy! Już mi lepiej. Poleżę godzinkę i będzie okej. Naprawdę! – spojrzenie Dana mówiło bardzo dużo, a mianowicie, że nic z tego nie wyjdzie, w ogóle mi nie wierzy. – Ja nie ustąpię. – zacisnęłam mocno usta, aż utworzyły się w jedną, wąską linię.
- W to nie wątpię, ale i tak zostajesz. NIC mnie nie przekona do zmiany zdania. – podkreślił.
- I nie musi. – burknęłam pod nosem.
- Co?
- Nie, nic. – uśmiechnęłam się szeroko, chcąc zamaskować minę do mojego planu.
Dojechaliśmy na miejsce po piętnastu minutach, byłoby szybciej, jednak przez korki w centrum, przedłużyło się. Dan chciał wejść ze mną na górę po rzeczy, ale zapewniłam go, że sama dam sobie radę. Wyjęłam walizkę spod łóżka i zaczęłam pakować przypadkowe bluzki i dwie pary dżinsów, które powinny mi wystarczyć, a dresów ze cztery. Do szkolnej torby spakowałam wszystkie zeszyty na ten tydzień, bo książki trzymałam w szafce. Pozamykałam okna, poczym zarzuciłam torebkę na ramię i z walizką wyszłam na korytarz. Zamknęłam mieszkanie, aby następnie móc zejść na dół. Trochę to potrwało. Dan pomógł mi załadować to do jego bagażnika, po czym ruszyliśmy do jego domu.
Mieszkał blisko studia oraz jak sam wspomniał, obok Bieberów. Skrzywiłam się słysząc to, ale dobrze, że mnie ostrzegł. Teraz będę wiedzieć, iż swoboda w tym domu nie będzie mi sprzyjała. Dom był bardzo ładny, biały z czarnym dachem, a na zewnątrz, wokół niego zasadzone kwiatki dopełniały całość. Na powitanie przywitał nas duży, lecz piękny husky. Zaczął skakać tak wysoko, że prawie był mi równy.
- O rany, jaki słodki. – rozczuliłam się na jego widok, po czym zaczęłam go głaskać. On jeden wydawał się cieszyć, kiedy mnie widział. Może dlatego iż nie oceniał ludzi po przeszłości, a kochał bezwarunkowo. – Jak się wabi? – spytałam Dana.
- Rocky.
- Jak ten bokser?
- Dokładnie. Żona uwielbia ten film o nim.
Nie wiem czemu, ale świadomość że Dan ma żonę zbiła mnie z tropu. Zawsze był tylko Dan, sam jeden. Nigdy nie widziałam przy nim żadnej kobiety, a znałam go ładnych parę lat. Co jeszcze, może okaże się, że ma dzieci? Zanim jednak zdążyłam o tym pomyśleć, weszliśmy do środka.
- Twój pokój jest jako ostatni na górze. – oznajmił Dan.
- Ee, a nie byłoby jakiegoś na parterze? – w moim planie to było bardzo ważne.
- No jest jeden, za kuchnią, ale bardzo malutki i niezbyt ładnie urządzony. – skrzywił się Dan. - Zazwyczaj Rocky uwielbia tam spać.
- Poradzę sobie z tym. – wzruszyłam ramionami.
- No dobrze, jak uważasz. – westchnął mężczyzna.
Podążyłam za nim, a wraz z nami husky. Kiedy drzwi do pokoju się otworzyły, zrozumiałam co Dan miał na myśli mówiąc „niezbyt” ładnie urządzony, jednak mi to w ogóle nie przeszkadzało. Wszystkie ściany były koloru białego, łóżko stało tuż przy oknie, było na nim samo prześcieradło, ale Dan obiecał że przeniesie z góry kołdrę i poduszkę. Naprzeciwko łóżka stało małe biurko, a przy nim obrotowe krzesło. W sumie to byłoby na tyle tych dekoracji. A, no i jeszcze jeden plus, że miałam osobne drzwi do kuchni, więc miałam możliwość w nocy spustoszenia im po cichu lodówki.
- Dalej chcesz tu mieszkać? – spytał mnie z powątpiewaniem Dan.
- Pewnie! – odparłam entuzjastycznie, możliwe nawet, że za bardzo, ponieważ wyglądał na podejrzliwego.
- Okej. Ja mam parę spraw do załatwienia na mieście. Kyle powinna wrócić za godzinę. Nie chce być surowy czy coś, nie będę ci zastępował ojca, ale nie możesz iść na zajęcia, wiesz o tym?
- Wiem. – odparłam.
Dan pokiwał głową. Wiedziałam, że mi nie uwierzył, ale nie chciał tego dopuścić do siebie. Wolał tkwić w błogiej nieświadomości. On pytał się mnie, czy wiem o tym. Wiedzieć, wiedziałam, ale nie wspomniałam, że to zrobię.
Odczekałam chwilę aż poszedł. Równo dziesięć minut przed zajęciami, wyszłam przez okno, z którego wystarczyło jedynie zeskoczyć na ziemię, ale był to krótki skok.  Kolano już mnie nie bolało tak bardzo jak wcześniej, jednak syknęłam, kiedy uderzyłam na ziemię. Dalej poszło już gładko.
Zobaczyłam pod studiem auto Biebera. O nie, ja mu dam. Słyszałam, że muzyka już dudniła, tym bardziej przyśpieszyłam. Wewnątrz mnie aż się wszystko gotowało. Weszłam jednak do środka jak człowiek i zmierzyłam Justina złowrogim spojrzeniem.
- Cześć dzieciaki, wybaczcie, że musieliście czekać, ale już jestem. – rzuciłam do nich wesoło, po czym nieco chłodniej dodałam. – A ty możesz już iść. – spojrzałam na Justina.
- Tak myślałem, że przyjdziesz. Ostrzegłem Dana, ale on ci zaufał tak bardzo, że nie chciał mi uwierzyć. – parsknął. – Wracaj do domu White.
- Chciałbyś. – prychnęłam. – Zejdź mi z drogi, bo się to dla ciebie źle skończy.
- Tak bardzo się ciebie boję. – wywrócił oczami.
- A powinieneś. – odgryzłam się.
Justin podszedł do laptopa, po czym puścił muzykę, którą zawsze ja używałam do rozgrzewki.
- Ćwiczcie na razie sami, ja zaraz wrócę. Muszę się kimś zająć. – spojrzał na mnie znacząco.
- Chyba sobie żartujesz.
Wiedziałam co zamierzał zrobić i wcale mi się to nie podobało.


Od autorki: Wiem, że długo nie dodawałam, przepraszam. Piszę jednak do przodu i mam wenę. Cieszę się, że ktoś to czyta. Dziękuję xx

sobota, 6 września 2014

ROZDZIAŁ 3

         Pod wieczór postanowiłam pójść do studia. Dan mówił, że Justin kończył około 18, więc specjalnie odczekałam pół godziny aż się wyniesie i nie będę musiała przypadkowo znowu się dzisiaj na niego natknąć. Widziałam, że w żadnym oknie światło się nie świeciło, więc droga wolna. Klucz miałam swój, dorobiony, dzięki czemu nie musiałam ciągle pytać Dana o pozwolenie i szukać u kogo dzisiaj on jest.
         Gdy weszłam do środka, wszędzie panowała ciemność, więc zaświeciłam tylko jedne światła, dzięki czemu panował odpowiedni klimat, zwłaszcza że na zewnątrz również było ciemno. Nie przebierałam się, gdyż przyszłam w dresach i luźnej koszulce, jedynie rzuciłam sweter na fotel obok „przebieralni”. Podłączyłam telefon do głośników i puściłam tą samą playlistę co zawsze na rozgrzewkę.
Po porządnej rozgrzewce powtórzyłam układ, nad którym pracowałam od miesięcy, żeby pokazać go Danowi. Skrzywiłam się, widząc ostatni swój ruch, coś mi nie pasowało. Pracowałam nad kolejną częścią z godzinę, nie pamiętam, bo straciłam rachubę czasu. I w tym momencie piosenka przełączyła się na Faydee. Coś we mnie się ruszyło.

W chwilach jak ta, żałuję że istnieję. Nikt nie chce słuchać, choć krzyczę o pomoc. W chwilach jak ta, chciałbym odpuścić. Otworzyć okno, uwolnić się by wreszcie móc być sobą

Zaczęłam leżąc na podłodze, a wraz z narastającym tempem podnosiłam się, a moje ruchy były coraz bardziej energiczne, gwałtowne. Starałam się wyrzucić z siebie wszystkie złe emocje. Śpiewałam razem z wokalistą, wkładając w to całe swoje złamane serce.

Ale pojawiasz się Ty. Stoisz przede mną, próbując zrobić ze mnie głupca. Zabrać to, co we mnie najlepsze. Tak, jesteś Ty. Próbujesz się mnie pozbyć, dokopać, kiedy leżę. Ale to mnie już nie powstrzyma, nie

Wyobraziłam sobie tych wszystkich ludzi w lustrach naokoło mnie. Podbiegałam do każdego, pokazałam gdzie mam ich wyzwiska, ich ataki w naszą stronę. Ja się nie poddam, będę walczyć! Skoczyłam wysoko, a moje pięści wytrzeliły przed siebie, omal nie uderzając w lustro. Czułam niesamowitą energię, czerpiąc z tej muzyki.

Jak to jest wiedzieć, że mnie to nie obchodzi? Że Twoje słowa nic nie znaczą. Wstanę, kiedy Ty upadniesz. Jak to jest wiedzieć, że jestem do tego zdolny?. Zdolny do rzeczy, których się nie spodziewasz

Kiedyś pokaże im co potrafię, pokażę wszystkim, że nie jestem nikim. Ja nie jestem moją matką, czy ojcem. Jestem sobą! Kogo do cholery obchodzi, kim są moi rodzice. Nazywam się Valerie White i udowodnię, że jestem wartościowym człowiekiem.

Nie mów mi, że nie jestem na tyle dobry. Nie próbuj mnie pogrążyć. Bo wstanę. A Ty będziesz skończony. YOU GIVE ME FIRE. Za każdym razem, gdy przechodziłeś obok. Stoję twardo na ziemi. I nie upadnę

Tańcząc dalej, dawałam z siebie wszystko. Wyobraziłam sobie, że jestem na scenie a wokół mnie ludzie patrząc z podziwem. Wyobraziłam sobie, tych wszystkich ludzi, którzy we mnie nie wierzą, życzą porażki, jak ta ich pewność siebie schodzi im z twarzy. Nareszcie zrozumieli, że nienależny oceniać człowieka po tym, z jakiego domu pochodzi, ile ma pieniędzy ani po jego przeszłości.
Kiedy utwór dobiegł końca, ja klęczałam, pochylona ku podłodze z uśmiechem na twarzy. Przewróciłam się na plecy, próbując uspokoić oddech, ale adrenalina wciąż krążyła we mnie, stopniowo opuszczając ciało. Czułam ulgę, jakby coś negatywnego, cała złość na wszystko i wszystkich ze mnie uleciała.
Porozciągałam się jeszcze przez parę piosenek, żebym nie miała później zakwasów, po czym schowałam telefon, ubrałam sweter i już miałam wychodzić, kiedy w drzwiach stanął, nie kto inny jak Justin.
- Bieber. – wymsknęło mi się.
- Tak mam na nazwisko. – uśmiechnął się figlarnie. – Wybacz, że ci przeszkadzam, ale zostawiłem coś.
- Spoko. Zamknij studio, ja wychodzę. – chwyciłam za klamkę i już miałam wychodzić, kiedy chwycił mnie za łokieć i nie pozwolił wyjść. – No co?
- Zostawiłem klucz w domu. Możesz ty zamknąć?
W odpowiedzi westchnęłam i pokiwałam głową. Nie uśmiechało mi się czekać na szlachetnego pana Biebera, ale musiałam zamknąć studio, więc postanowiłam, że zaczekam na zewnątrz. Ledwo otworzyłam drzwi, powitał mnie chłodny wiatr, aż cała się zatrzęsłam z zimna.
- No ciepło nie jest. – rzucił lekko chłopak, mijając mnie. – Idziesz?
Podążyłam za nim. Drzwi gwałtownie się zamknęły przez mocny podmuch wiatru. Moje włosy latały wszędzie, tym samym zasłaniając mi widok na zamek. Wtedy poczułam jak Bieber zbiera wszystkie kosmyki razem, formując kucyk, żebym mogła zamknąć studio. To był miły gest, ale nie przyznałam się do tego. Jak najszybciej chciałam mieć go z głowy i wrócić do ciepłego domu.
- Jest zimno, więc chodź, podwiozę cię. – zaproponował. – Gdzie mieszkasz?
- Nie potrzebuję podwózki.
Nie chciałam się z nim zaprzyjaźniać, nie po tym jak bezczelnie sobie przejął moje zajęcia, przekabacił Dana i innych w studio, ja taka nie będę.
- Jest naprawdę ciemno, zimno i trochę niebezpiecznie, nie sądzisz?
- Niebezpiecznie jest zarówno w dzień jak i w nocy, przy ludziach jak i samotnie. – odpowiedziałam, patrząc mu prosto w oczy.
- Jak chcesz, ale byłoby szkoda gdybyś się przeziębiła, bądź trafiła do szpitala akurat przed mistrzostwami. – mrugnął do mnie. – Do zobaczenia w poniedziałek.
- Prędzej umrę. – mruknęłam pod nosem, już nawet nie zależało mi na tym, czy to słyszał, czy też nie.
Odwróciłam się i zacisnęłam mocno zęby, idąc przed siebie. Już w połowie drogi zaczęłam żałować, że nie pojechałam z Bieberem. Było zimno jak cholera, cała zrobiłam się sina, a na ramionach miałam gęsią skórkę. Uparta przy swoim szłam przed siebie, kiedy mój telefon zadzwonił.
- Tak? – starałam się stłumić zgrzytanie zębami.
- Jak tam u ciebie? – to był Jake.
- Kontrola?
- Może. – odparł szczerze, co doceniam, ale czasami przesadzał.
- Nic się nie stało, wszystko g-gra.
- Na pewno? Gdzie jesteś?
- Jake zajmij się Sarą i daj mi spokój! – pisnęłam i jak najszybciej rozłączyłam się. Wsunęłam z powrotem słuchawki do uszu.
Byłam już tak blisko bloku, chociaż przez zdrętwiałe kończyny droga dłużyła mi się niemiłosiernie. Gdy stanęłam przed klatką, zaczęłam nerwowo szukać kluczy, ulżyło mi jak znalazłam je w tylnej kieszeni dresów. Wtedy usłyszałam głośny pisk, zawracającego samochodu. Mogłabym przysiąc, że to ten sam, którym jechał Bieber…
Potrząsnęłam głową, aby wyrzucić z głowy ten obraz, a następnie weszłam szybko do środka. Przeskakiwałam co kilka stopni, aby jak najszybciej dotrzeć do domu. Kiedy znalazłam się w mieszkaniu, cieplutkim mieszkaniu, miałam wrażenie, że zaraz się rozpłynę. Zrzuciłam sweter i usiadłam, zawinięta w gruby koc z kubkiem ciepłego kakao przed telewizorem. Minęło trochę czasu, zanim znalazłam jakiś fajny film, a potem moje powieki powoli zaczęły opadać...
Następnego dnia obudziłam się po południu, spałam znacznie dłużej niż się tego spodziewałam po sobie. Jake był już w kuchni, gotując obiad. Na ustach gościł mu szeroki uśmiech, domyślałam się, że z powodu Sary. Zazdrościłam mu tego szczęścia, miał przy sobie osobę, którą kochał i ze wzajemnością. Ciekawe jakie to jest uczucie, być kochanym.
- Co tam siostra? – rzucił wesoło z patelnią w ręku. – Chcesz trochę jajecznicy? Ja już swoją zjadłem.
- Dzięki Jake. Coś się stało? – spojrzałam na niego podejrzliwie.
- Sara i ja zamierzamy jechać w tym tygodniu do Los Angales. – oznajmił. – I ty także.
- Ja? – parsknęłam śmiechem. – Jasne.
- Przecież cię tu samą nie zostawię.
- Czemu nie? Zawsze sobie radzę sama. – wzruszyłam ramionami. – Naprawdę, jedźcie razem z Sarą, potrzebujesz tego. – posłałam mu najbardziej promienny uśmiech, na jaki tylko mogłam się zdobyć. – Zostaw tylko jakąś kasę i jedź. Poważnie, Jake.
- No nie wiem… - zawahał się. – Przemyślę to jeszcze, okej? W sumie powiedziałem już Danowi, że nas nie będzie…
- O nie, nie, nie ! Ja zostaję, nie pozwolę Bieberowi przejąć studia! Zaraz dzwonię do Dana i mu powiem, że będę w poniedziałek.
- Dobra, dobra, siostra. Ja to jakoś załatwię, okej? Ja. – podkreślił.
- Ale ja zostaję!
- Okej, wierz mi, przyjąłem to do wiadomości. – parsknął śmiechem. – A teraz jedz i do kościoła.
- Wiesz, ja chyba pójdę wieczorem.
- Czemu? Zawsze chodziłaś w południe…
- A tak. – wzruszyłam ramionami.
Nie chciałam mu wspominać o tym, że chcę się jeszcze przejść, aby pomyśleć. Jake nie puściłby mnie samej wieczorem na spacer, ale do kościoła już prędzej. Spojrzał na mnie nieufnie, ale pokiwał głową.
- Okej, jak chcesz. Ja idę zadzwonić do Dana.
Minęło dziesięć minut, jak wrócił z powrotem. Klasnął w dłonie i uśmiechnął się.
- Załatwiłem. – oznajmił. – Jadę z Sarą do L.A, a ty zostaniesz u Dana. To nie jest przecież obcy człowiek dla nas, prawie jak drugi ojciec, nie? I zgodził się, żebyś u niego została.
- No nie wiem.. Nie będę mu sprawiała kłopotu? – nie chciałam być nieproszonym gościem, ponieważ często ludzie godzą się na coś tylko i wyłącznie z grzeczności, a ja nie ufałam ludziom. Nigdy.
- Jasne, że nie. Nic się nie martw mała, będzie dobrze. Jutro po szkole się spakujesz i pójdziesz na zajęcia, a potem wrócisz z Danem, okej?
- Okej.
Jake był dzisiaj w znakomitym humorze. Cały czas chodził po domu, nucąc wesoło pod nosem. Na początku mi to nie przeszkadzało, cieszyłam się razem z nim, ale pod koniec dnia, zaczęło denerwować.
- Nie możesz się chociaż na chwilę zamknąć? – warknęłam zła, usiłując skupić się na czytanej książce.
- Ale czemu? Dzień jest taki piękny. Ta miłość… - westchnął.
- Pewnie. – burknęłam pod nosem. – Wychodzę.
Nie słuchałam już gadania Jake’a ponieważ denerwował mnie z każdą chwilą, kiedy tylko otwierał tą przeklętą buzię. Ubrałam czarne, przetarte trampki i zarzuciłam na ramiona jesienno-wiosenną kurtkę, po czym wyszłam jak najszybciej. Po drodze minęłam kilka sąsiadek, które chyba jako jedyne uprzejmie odpowiedziały mi na „dobry wieczór”.
Szłam szybko do kościoła, gdyż nie chciałam się spóźnić. Wiedziałam, że msze o tej porze zawsze rozpoczynają się punktualnie i trwały zawsze pół godziny, bo bez organisty i śpiewu, szło szybciej. Uwielbiałam to, że mogłam usiąść normalnie w ławce, przeżyć tą mszę w ciszy, wyciszając się, bo przez ten ciągły hałas wokół mnie, prawie zapominam jak to jest normalnie myśleć.
Zwłaszcza tą mszę odprawiał mój ulubiony ksiądz, który zawsze głosił piękne kazania.
- Czytał ktoś z was księgę Jeremiasza, księgę pierwszą, werset piąty? Nikt? – rozejrzał się po kościele. – Brzmi ona tak: „Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię”. – powtórzył kilka razy to samo zdanie. – Pan Bóg wiedział, że będziesz na tym świecie, zanim go stworzył. Wiedział, że przyszedłeś na świat nie bez powodu, że masz jakąś rolę do odegrania. Nie pozwólcie wmawiać sobie, że jesteście nikim. Jesteście kimś! Jesteście dziećmi Boga! On was zna, zanim wasza ziemna matka zdążyła was zobaczyć.
Nie wiem czemu, ale w moich oczach poczułam wzbierające się łzy. Przetarłam oczy, jednak one ponownie wróciły na swoje miejsce.
„Zanim ukształtowałem cię w łonie matki, znałem cię”
„Znałem cię…”
Te słowa wryły mi się w pamięć. Kiedy ksiądz powiedział to zdanie pomyślałam, że jak to jest w  ogóle możliwe. Ja jestem nikim, dlaczego miałabym być ważna dla świata, to absurdalna myśl. Chciałam wiedzieć, że żyję po coś, ale nie umiałam sobie tego wyobrazić.  Chciałam być ważna.
Przetarłam policzki z łez, a zanim się zorientowałam kazanie dobiegło końca. Po mszy wracałam wolniej do domu. Nie śpieszyłam się. Objęłam się ramionami, żeby było cieplej i szłam przed siebie. W pewnym momencie dostrzegłam niebo pełne gwiazd. W pobliżu był park, więc postanowiłam się do niego udać. Wybrałam specjalnie taką ławkę, która była przy otwartym niebie a nie w pobliżu drzewa. Na szczęście nikogo o tej porze nie było. Dla pewności rozejrzałam się jeszcze raz, czy nikt mnie nie widzi – nie widział, więc położyłam się na ławce. Z tej pozycji idealnie mogłam zobaczyć gwiazdy.
To było zjawiskowe zajęcie. Im dłużej się w nie wpatrywałam, tym więcej ich zauważałam. Całe gwiazdozbiory, nawet jakieś dalekie, fioletowe plamki. Westchnęłam z zachwytu. Jak można było widzieć takie piękno i nie wierzyć w Boga?
- Patrz, Wielki Wóz! – podskoczyłam w miejscu i od razu wstałam.
- Bieber, do cholery! – pisnęłam nadal przestraszona, moje serce biło bardzo szybko. – Zawsze musisz mieć wielkie wejście?
- Zawsze. – wyszczerzył szeroko zęby, jakby był z tego faktu niesamowicie dumny.
Usiadłam normalnie na ławce. Byłam wdzięczna, że było ciemno, gdyż prawdopodobnie upodobniłam się bardzo do pomidora i naprawdę nie chciałam, żeby tego widział. Zapanowała niezręczna cisza, jednak nie zamierzałam się odzywać, to on się dosiadł.
- Nigdy nie widziałem Wielkiego Wozu. – odezwał się w końcu. Zmarszczyłam czoło i spojrzałam na niego, mając minę „Ty tak serio?”. Skinął głową. – W Nowym Jorku rzadko kiedy można dostrzec niebo przez te drapacze chmur i różne biurowce.
- Mogę to sobie wyobrazić, jakie ciężkie miałeś życie. – starałam się brzmieć poważnie, ale byłam zbyt sarkastyczna, zbyt zepsuta żeby kłamać. Na te słowa odwrócił się do mnie twarzą, a na jego ustach zagościł lekki uśmieszek. Nie mogłam w to uwierzyć! Normalny człowiek by się ze mną pokłócił i odszedł, a ten miał czelność się ze mnie podśmiewywać. – No co?!
- Nic. Jestem pod wrażeniem twojej szczerości. – parsknął.
- Wolisz, żebym cię chwaliła? Oh Justin, jesteś taki romantyczny, że nachodzisz nieznaną dziewczynę w parku i straszysz na śmierć. – prychnęłam, nie zależało mi na tym, aby mnie lubił, więc dlaczego miałabym być dla niego miła? Jak tylko się dowie kim jestem od innych, odwróci się ode mnie. Nie warto ryzykować złamanego serca. – Naprawdę kochany jesteś.
- Widzisz? Jesteś genialna, udałaś się rodzicom. – dalej się śmiał.
To mnie ruszyło.
Posłałam mu groźne spojrzenie, a jego uśmiech zszedł mu z twarzy. Spuściłam głowę, zasłaniając rumieńce włosami. Ścisnęłam mocno piąstki, czując jak łzy napływają mi do oczu.
- Nie wiesz – wzięłam głęboki oddech i tym razem spojrzałam na niego. – co mówisz. – dokończyłam.
Wstałam i zamierzałam odejść. On również wstał. Nadal się uśmiechał. Ten człowiek był niewiarygodny.
- O co ci chodzi?! – podniosłam głos. Zaśmiał się. – DLACZEGO TY SIĘ CAŁY CZAS SZCZERZYSZ?!
Przysięgam, że całe zadupie mogło nas usłyszeć, zwłaszcza, że wszędzie, w całym parku panowała grobowa cisza. Ja stałam jak głupia, wymachując rękami i drząc się na Biebera, a ten jak ten idiota ciągle się śmiał. To musiałoby dla innych przedziwnie wyglądać.
- Dlaczego miałbym się nie śmiać? – zapytał jakby to było zbyt oczywiste.
- Bo.. bo.. – zacięłam się. Nic nie przychodziło mi do głowy.
- Szukaj pozytywów. Popatrz, przeprowadziłem się z pięknego Nowego Jorku, gdzie było wszystko. Całe moje życie się przeprowadzałem, a wtedy zostaliśmy na dłużej. Znalazłem przyjaciół, dziewczynę, którą szczerze kochałem, jednak znowu musiałem się przeprowadzić przez rodziców. Boże, jak ja ją kochałem. – wywróciłam teatralnie oczami, gdyż nie bardzo miałam ochotę słyszeć o jego podbojach. – Ale gdyby nie ta przeprowadzka, nie mógłbym cię wkurzać. Widzisz? Pozytyw.
- Bieber!
Wiedziałam, że chodziło mu właśnie o taką reakcję, ponieważ się uśmiechnął szeroko, kiedy na niego wrzasnęłam. Włożył ręce do przedniej kieszeni spodni, mierząc mnie pewnym siebie spojrzeniem. Może i mówił to poważnie, szczerze, ale dało się wyczuć, że jednak boli go ta przeprowadzka. Tęskni za Nowym Jorkiem, za dziewczyną.
- Do zobaczenia White. – kiwnął głową, po czym ze świetnym humorem wyminął mnie.
Stałam tak chwilę, patrząc jak odchodzi. Tyle pytań chodziło mi po głowie, jak np. Co on tu robił o tej porze? Skąd wiedział, że ja to ja? Przecież było ciemno. Wtem zadzwonił mój telefon. Spojrzałam na wyświetlacz: 1 wiadomość od Jake „Gdzie jesteś? Patrz która godzina!” – była 21.05. Odpisałam, że już wracam, po czym rzeczywiście to zrobiłam.
- Dość długo trwała ta msza. – powiedział Jake, patrząc na mnie podejrzliwie. Był w trakcie pakowania się do L.A.
- Byłam się jeszcze przejść kawałek. – odparłam.
- O tej porze? Wiesz przecież, że jest niebezpiecznie specjalnie…
- Specjalnie dla nas, wiem. – pokiwałam głową i poszłam do swojego pokoju. Nie chciałam tego słuchać po raz tysięczny. Chciałam być normalną dziewczyną z normalnymi problemami, dlaczego nie mogłam? Jake był taki kochanym bratem a zarazem najbardziej wkurzającą istotą jaką znałam…. No może oprócz Biebera.
- Jutro wyjeżdżamy o 7 rano. – oznajmił, stając w drzwiach.
- Okej. – kiwnęłam głową, a Jake wszedł i usiadł przy mnie bliżej na łóżku.
- Możesz się na mnie wkurzać, ale prawdą jest, że jesteś jedyną bliską mi osobą oprócz Sary i mam prawo się o ciebie martwić.
- Nastawię budzik, żeby obudzić się wcześniej i zrobić ci kanapki na śniadanie. – westchnęłam.
- To moja siostra! – ucieszył się z osiągniętego efektu. – A kolację…

- Spadaj!

Od autorki: No i jest trzeci rozdział. Na tamto opowiadanie na razie nie mam weny, ale póki co piszę to, korzystam. Mam nadzieję, że wam się podoba. Jak ktoś chce być informowany to proszę o jakiś kontakt pod rozdziałem. Dziękuję xx